Rzadko kiedy czytając, zdarza mi się trafiać na tak bogate i obszerne słownictwo, iż... czuje się jak kompletny nieuk. Nie zniechęca mnie to jednakże, a wręcz przeciwnie. Tym bardziej chce poznać nowe słowa, zrozumieć ich znaczenie, by na stałe poszerzyć swój wokabularz. Język to bardzo fajna rzecz. Tylko na drodze ewolucji dążymy do coraz większego upraszczania. Komercjalizacja rynku niestety nie sprzyja podnoszeniu poprzeczki, więc wiadomym jest, że w literaturze musi być więcej prostoty, aby każdy czytelnik mógł produkt zrozumieć, coby się nim cieszyć. Tak się robi $$$. Skoro wstęp z nutą moralizatorskiego zrzędzenia mamy odhaczony, to opowiem nieco ogólnie o dzisiejszej lekturze.
„Cień Bafometa” zapowiadał się naprawdę genialnie. Cudowny język przypominał mi nieco takiego... „umajonego Prusa”. Do tego motywy zaczerpnięte z chociażby „Doktora Jekylla i Pana Hyde’a” oraz „Zbrodni i kary”, sprawiały, iż na początku myślałem, że książka otrzyma ode mnie najwyższą możliwą notę. No i ( ! ), bo zamiast spójnej powieści, dostajemy rozdygotany niczym galareta, której nienawidzę, fabularny bełkot pełen dziur. Ja rozumiem mistycyzm i pewne niedopowiedzenia, jakimi zapewne musiała się cechować „powieść fantastyczna” ówczesnego okresu, ale wątki przedstawione, chociaż ciekawe, nijak się ze sobą nie łączą.
Zostaje nam przedstawiona historia Pomiana – uduchowionego poety mistyka, który spieszy na ostateczny bój ze swoim odwiecznym wrogiem, ministrem Kazimierzem Praderą, człowiekiem będącym całkowitym przeciwieństwem artysty. Okazuje się jednak, iż pojedynek się nie odbędzie, ponieważ polityk został zamordowany. No i tutaj zaczyna się cudownie głupiutka ślimacznica logicznych schodów. Kolejne rozdziały mogłyby śmiało stanowić oddzielne opowiadania, bowiem środek powieści opowiada o nowo przybyłym do miasta kupcu o jakże rubasznym imieniu. Pawełęk Kuternóżka, bo tak się ów nicpoń zwie, otwiera sklepik z dewocjonaliami. Zaprzyjaźnia się również szybko z lokalnymi księżmi, o których wie nadzwyczaj dużo. Niestety postać ta po pewnym czasie znika, aby mógł wrócić Pomian.
Zapewne wielu z was dodaje tutaj dwa do dwóch i widzi motyw „Jekyll/Hyde”, o którym wspomniałem. No więc czytelniku... zostają Ci z tego tylko domysły, bo autor postanowił nie rozwijać wątku. Skupia się natomiast ponownie na opisach iście elektryzujących, subtelnych uniesieniach. Ten erotyzm, godny prawdziwych mistrzów, kipi przez całą powieść. Jest wspaniale dziki, zakazany, pięknie bluźnierczo-sakralny. W dobie miałkich i dziecinnie prostackich erotyków, jakie się dziś forsuje, z największą przyjemnością czytałem te fragmenty, tak zmysłowo piękne. Chociaż w 1926 roku w Polsce były zapewne swego rodzaju wyważeniem z kopniaka drzwi tabu, na modłę samego Markiza de Sade’a. Nic to! Ważne, że fragmenty te nie są (nazbyt) gorszące, a ich głównym zadaniem jest budować owo mroczne napięcie dookoła niezrozumiałych zdarzeń. Wątków fantastycznych jest tu jednak... doprawdy kilka i wszystkie można by zrzucić na korab zmarniałego umysłu poety, gdyby nie fakt, że dotykają one innych ludzi. Tutaj również widać pewną niespójność autora, gdyż z jednej strony chciałby wprowadzić elementy horroru, obyczajowego kryminału, a i chyba nawet science-fiction z próbą racjonalnego wytłumaczenia całości. Widać wyraźnie pewne inspiracje, ale najgorsze jest to sklejanie poszczególnych części na taśmę klejącą, przez co zewsząd wyziera zmarnowany potencjał.
Rzadko kiedy czytając, zdarza mi się trafiać na tak bogate i obszerne słownictwo, iż... czuje się jak kompletny nieuk. Nie zniechęca mnie to jednakże, a wręcz przeciwnie. Tym bardziej chce poznać nowe słowa, zrozumieć ich znaczenie, by na stałe poszerzyć swój wokabularz. Język to bardzo fa...
Rozwiń
Zwiń